poniedziałek, 8 sierpnia 2016

'Never Never' Colleen Hoover x Tarryn Fisher - czy taki miks może być smaczny?

Będę z wami szczera... Pierwszy raz do książki Hoover dotknęłam się ponad pół roku temu za radą przyjaciółki, która po przeczytaniu 'Hopeless' była nią zachwycona. Korzystając z okazji tego, że jechałam właśnie na tygodniowy wyjazd do Zakopanego postanowiłam, że podczas drogi umilę sobie te kilka godzin lekturą. Sama teraz dokładnie nie wiem, czy była to miłość od pierwszej strony. Ale dobrze wiem, jak zła na siebie byłam, że nie wybrałam się na spotkanie z autorką do Warszawy. Byłam wściekła. A teraz jestem na siebie po stokroć wściekła. Po raz kolejny miałam zaszczyt uszczknąć kawałek jej geniuszu, do którego w połowie dołożyła się także Tarryn Fisher. 'Mimo moich win' wstrząsnęło mną bardzo. Bardzo! Przez półtorej tygodnia nie byłam w stanie dotknąć się jakiejkolwiek innej książki, bo przed oczami nadal stawał mi Caleb i Olivia. Matko, to było straszne. Więc poniekąd cieszyłam się - może powinnam się bać, jeśli te świetne kobiety za każdym razem fundują mi emocjonalny rollercoaster, co? - na kolejne spotkania z wspólną twórczością... Kiedy czytałam zapowiedź, miałam ciarki na plecach. Jeszcze nie wiedziałam, czy będą one zapowiedzią czegoś równie niesamowitego, ale w zasadzie właściwie prosto nastawiałam się na kolejny fenomen. A okładka... Ogólnie rzecz biorąc, motyw wody połączony z charakterystycznymi słonecznymi refleksami zawsze wprowadza mnie w dobry nastrój, więc tym razem nie odstąpiłam od tej reguły. Jeśli przyjrzymy się uważnie, to na jednej z rąk lekko wyłaniającej się z lśniącej toni dostrzeżemy gałązkę z niebieskimi kwiatkami, a są nimi niezapominajki. Czyżby kolejna wskazówka, na którą zwykle nie zwrócilibyśmy się uwagi? Muszę wam powiedzieć, że ogólnie rzecz biorąc jestem coraz bardziej zadowolona z takich 'niewidocznych' szczegółów, które dodają lekturze niesamowitej atrakcyjności.
Na początku powiem, że niektórych ludzi z naturą nostalgiczną może skłaniać do głębszych przemyśleć nad sensem życia - co oczywiście nie oznacza, że inni tego nie zrobią. Bólu głowy może przysporzyć nam intrygująca notka na tyle okładki Po przeczytaniu lektury, poznania zawiłej historii Charlie i Silasa zaczynamy się zastanawiać nad swoim własnym życiem. Czy znajdują się w nim chwile, które chcielibyśmy wyrzucić z swojej pamięci, czy też mimo towarzyszącego nam bólu chcielibyśmy je pozostawić, bo łączą nas one z osobami, z którymi zaznaliśmy chociaż odrobinę szczęścia? Wyjątkowo nie będę wam przybliżaj dokładnej FABUŁY, ponieważ chcę, abyście odkryli ją sami. Gdybym napisała wam na ten temat nawet jedno zdanie, mogłoby ono zniszczyć piękno, które w sobie niesie. Skończyłam ją czytać zaledwie pół godziny temu (na tą chwilę jest 13:5) i wiedziałam, że muszę podzielić się z wami moimi świeżymi wrażeniami. Na samym początku ukuło mnie... rozczarowanie. Tak, rozczarowanie. Zbytnio podchodziło mi to pod 'Mimo moich win', ale nie zniechęcona tym faktem szłam odważnie dalej, niczym rycerz w lśniącej zbroi, którym swoim mieczem toruje sobie drogę poprzez hordy potworów (wybaczcie mi to, ale nie mogłam się powstrzymać)! Musicie wiedzieć, że nienawidzę utartych schematów przekładanych z książki na książkę. Dodatkowo przez pierwsze strony byłam przeświadczona, że litery specjalnie wirują mi przed oczami i z kartki na kartkę stawałam się coraz bardziej zdezorientowana. Aczkolwiek biorąc pod uwagę to, jaki problem zostaje nam przedstawiony, na to musi przygotować się każdy czytelnik. A potem... Matko. Co tam się dzieje. Nie czytajcie tej lektury w nocy, bo nie oderwiecie się od niej, dopóki nie skończycie. Pełno w niej różnych domysłów, dzięki czemu sami możemy rozpocząć zabawę w detektywa i prowadzić własne śledztwo. Nie mam żadnych zastrzeżeń do stylu, jakim posłużyły się autorki, ponieważ po raz kolejny udowodniły, za co tak bardzo je kochamy. Lekkość jest niebywale jedną z cech, którą cenię najbardziej i którą dostrzeżemy na pierwszy rzut oka. Jednocześnie możemy cieszyć się z przyjemności, ale z drugiej strony czas spędzony w towarzystwie tak wyjątkowej książki mija nam bardzo szybko. I właśnie to mogę określić jako jedyny minus - zdecydowanie nie miałam odrywać się od niej ani na sekundę, przez co tak trudno było mi ją odłożyć na 'specjalną półkę' po skończeniu i wstrząśnięcia spowodowanego ostatnim rozdziałem, na którego temat nie powiem nic więcej, bo nadal zbieram swoją szczękę z podłogi. Nie wiem, doprawdy, co by się działo, gdyby trzy części połączone u nas w jedną książkę zostały wydane oddzielnie. Po pierwszej z chęcią pobiegłabym udusić własnoręcznie obie panie, ale... wtedy kto pisałby dalej tak chwytające za serce powieści? ;)
Nie pozostaje mi nic innego, jak przeskoczyć w temat bohaterów. Najpierw chciałabym zająć się Silasem, który chyba na trwałe znajdzie swoje miejsce w moim sercu. Skradł mi je swoją niezaprzeczalną troską o Charlie, chociaż ona w pewnym momencie starała się być dla niego prawdziwym koszmarem. Brzmi oklepanie? Nawet jeśli, to stosunek chłopaka do otaczającego go świata i nieustępliwość, z jaką stawia każdy krok po poznaniu szczegółów swojej zagmatwanej historii niezaprzeczalnie zasługuje na uznanie. Nie lubię szarych, nijakich postaci, które spotykałam często na kartach innych książek. Natomiast Charlie... Patrząc na tą osobę z dozą dystansu mogę powiedzieć, że w zasadzie nie polubiłam jej od razu. Dopiero z biegiem czasu uświadomiłam sobie, iż w pewien sposób jestem nawet do niej podobna. Nie jestem w stanie stwierdzić, kiedy dokładnie nabrałam tego przeświadczenia, aczkolwiek chyba zrobiłam to po tym, jak z każdą chwilą odkrywała ona dość przerażają prawdę na temat swoich wspomnień. Na wzmiankę zasługuje także jej siostra Janette i Landon, brat Silasa. Drugoplanowi bohaterowie mile uzupełniali luki, jakie tworzyły się podczas trwania całej fabuły. I właśnie tacy powinni być.
Pomyślałam, że na sam koniec napomknę o epilogu... Aczkolwiek byłoby to ogromnym nietaktem wobec osób, które jeszcze nie sięgnęły po 'Never Never'. W każdym razie, moje zdanie jest jednogłośne : musicie koniecznie zabrać się za tą lekturę! Niech zwabi was zapach nowości, okładka, premierowe zapowiedzi (do księgarń weszła niecały tydzień temu), ale uwierzcie mi, naprawdę warto! Niech smakuje wam, drodzy czytelnicy, jak brzoskwinia połączona z bitą śmietaną*!

*Ci, którzy czytali 'Klątwę Tygrysa' Colleen Houck, będą wiedzieli, o co mi chodzi ;) 

czwartek, 28 lipca 2016

Sarah J. Maas 'Dwór Cierni i Róż' - jak zniosłam powrót do fantastyki?

Powiem wam, że nigdy wcześniej nie słyszałam o tej autorce. Była dla mnie jedną, wielką niewiadomą. Nie posiadałem o niej, ani o jej dziełach żadnej wiedzy, co pewnie najbardziej skłoniło mnie do zakupu książki 'Dwór Cierni i Róż'. Wiecie, co z tego wszystkiego jest najśmieszniejsze? Będąc w księgarni i dokonując zakupu, kompletnie zapomniałam zajrzeć na tył okładki, gdzie znajduje się dość ogólny zarys początkowej fabuły. Czyli... kupiłam ją naprawdę 'w ciemno'. Od dawna nie czytałam czegoś z tego gatunku literackiego, dlatego też nieco się bałam, sięgając po tą pozycję. Dobrze pamiętam ten sobotni wieczór, kiedy tak pieszczotliwie muskałam palcami nieco wypukłe litery na zachwycającej mnie okładce. Zaczerpnęłam powietrza, otworzyłam ją i zaczęłam czytać. Nie wiedziałam, co mnie czeka.
Teraz wiem, że mogę być z siebie DUMNA, nie czytając żadnej recenzji na jej temat, ponieważ zniszczyłoby moje palące uczucie, które kiełkowało szybko podczas przerzucania kolejnych kartek. Nie wiem, czy słowo 'zachwycona' dobrze może oddać to, co tyczy się kunsztownego, a zarazem lekkiego i przyjemnego stylu pisania autorki. Spotkanie z takim stylem było dla mnie niczym siarczyste uderzenie w policzek, całkiem się tego nie spodziewając. Otrzeźwiałam... spoglądając na świat z zupełnie innej strony. Pomyślałam 'Kurczę, to naprawdę coś wspaniałego!'. Jej opisy miejsc, zarówno jak i uczuć poszczególnych bohaterów, pozwalały mi idealnie wczuć się w panującą atmosferę. Słyszałam szum drzew, świergot ptaków, śpiew wierzb, stukot końskich kopyt, szepty nieznanych mi istot, odgłosy toczących się kół pozłacanego powozu, trzaskanie ognia, świst strzały tnącej powietrze. Widziałam lisi uśmiech Luciena, błysk w oczach Amaranthy, piękne róże, obrazy namalowane przez główną bohaterkę, blask srebrzystego jeziora, prawdziwą twarz mojego ulubieńca. Czułam ciężar cięciwy na swoich palcach, dotyk ust Tamlina na mojej skórze (czyż nie kusząca propozycja?), ból zakażanej rany. Czułam świat stworzony przez Sarah J. Maas każdym porem swojej skóry, każdą komórką. Całe moje ciało wręcz wyrywało się do tego, aby ostatecznie utonąć w zadrukowanych kartkach i nigdy nie wrócić do szarej rzeczywistości. Przecierałam oczy ze zdumienia, nie wierząc, że aż tak zdołałam się wciągnąć! Zmuszona jestem wtrącić, iż skończyłam ją czytać, zegar wskazywał grubo po dwunastej w nocy. A ja miałam wrażenie, jakbym wypiła kilkanaście kubków mocnej kawy. Nie było najmniejszej mowy nawet o delikatnym przymknięciu powiek, które nie zadrżały ani razu. Wątek miłosny, jaki oczywiście rzecz biorąc pojawia się między dwójką głównych bohaterów, nie objawia się od razu, za co muszę bić kolejne pokłony przed panią Maas. Podczas czytania wielu lektur zdajemy sobie sprawę, że pojawia się on zbyt wcześnie, natomiast tutaj zostaje on 'dozowany' z doskonałym wyczuciem. Nie pozostaje nam nic więcej, jak tylko rozkoszować się każdym zdaniem na 524 stronach. Proszę, nie bądźcie przestraszeni tą ilością, bo jedynie możecie się cieszyć! Analogicznie chciałabym wskazać, że niejako przedstawia nam to bardzo ubarwioną historię Pięknej i Bestii, jednocześnie odrzucając prawie wszelkie stereotypy.
I tak zgrabnie chciałabym przeskoczyć w stronę naszych postaci. Feyra... Nie wiedziałam, że mogę tak bardzo ją pokochać! Od samego początku doceniałam poczucie jej własnej wartości, ponieważ znała swoją wartość i - co najważniejsze - nie musiała przypominać o tym przypominać sobie co kilkanaście stron. Bardzo wyraziście wykreowana, pozwalając nam płynnie wprowadzić się w prowadzone przez nią przemyślenia. Uczucia będziemy przytaczać jako własne. Czuję do niej czystą sympatią niezmąconą żadną skazą. Wielu powie, że przesadzam. A wiecie, dlaczego? Są oni jeszcze przed lekturą 'Dworu Cierni i Róż'. Cóż, bywa i tak, ale zawsze jest, żeby to nadrobić. Powróćmy jednak do wałkowanego przez mnie tematu. W pierwszym odruchu miałam udusić Luciena. Z goła wredny, nie pobiegnie Ci z pomocą, jeśli sam nie będzie widział w tym korzyści dla samego siebie. Na początku nic nie wskazywało jego przemiany, jaką mamy okazję obserwować w miarę rozwijania się akcji. Stał się jednym z moich ulubieńców, aczkolwiek bardzo długo pracował sobie na to miano, czego nie mogę powiedzieć o Tamlinie. Chociaż, jeśli patrzę na to z dystansu, muszę powiedzieć, sama jestem sobie zdziwiona. Z zasady bardziej lubimy tych bohaterów złych i co za tym idzie, bardziej wyrazistych... A jednak zdołał mnie urzec i to wielkie osiągnięcie! Niesamowicie go polubiłam - aż prosi się, żeby użyć wyrażenia 'pokochałam', ale myślę, że jeszcze na to za wcześnie. Na koniec, w postaci wisienki na różanym torcie użyję Rhysanda. Nie będę kłamać. Ta postać jest i będzie dla mnie zagadką, którą być może rozwiążę przy lekturze następnego tomu. Ciągle zastanawiały mnie motywy jego nieoczywistych na pierwszy rzut oka działań.
Jeśli jesteśmy już wspomniałam o drugim tomie - w oryginale brzmi on 'A Court of Misty and Fury' co w wolnym tłumaczeniu na język polski brzmi 'Dwór Mgły i Furii'. W wyniku mojego śledztwa wyczytałam, że w Polsce będzie ona prawdopodobnie dopiero dostępna na przełomie stycznia / lutego przyszłego roku. Okładka prezentuje się naprawdę obiecująco i mam nadzieję, że wydawnictwo nie odstąpi od niej i zostawi ją w wersji oryginalnej, oczywiście mówiąc też o zdobieniach, które występowały na początku każdego rozdziału.
Dotarliśmy do momentu, w którym muszę podsumować tą książkę tylko w kilku zdaniach. Niestety... nie jest to możliwe. Jak najbardziej polecam ją innym czytelnikom. Porwie wasze serca od samego początku. Od pierwszej litery, od pierwszego zdania, od pierwszego akapitu. Z całą pewnością możecie wpisać ją sobie na listę 'Must Have!'. Nie będziecie żałować, jeśli wydacie na nią część swojego kieszonkowego, możecie mi wierzyć. Brzmi to całkiem absurdalnie, ale cóż, podobno takie jest życie.

czwartek, 21 lipca 2016

Warto się przedstawić!

Cześć.
Po perypetiach znalezienia dobrego szablonu, który by odpowiadał, nareszcie mogę się wam tak teoretycznie zaprezentować. Lepiej będziecie mogli mnie poznać w najbliższym czasie, aczkolwiek już teraz chciałabym was lepiej ze mną zapoznać.
Mam na imię Oliwia. Od już kilkunastu lat pasjonuję się książkami, chociaż na początku wypożyczałam tylko z biblioteki. Pierwszą, o ile dobrze pamiętałam, była historia o jelonku Bambim. Dziwne, że jestem w stanie wygrzebać taki fakt ze swojej pamięci. Potem jakoś to poszło... Pierwszymi kupionymi przez mnie książkami były pierwsze dwie części Klątwy Tygrysa. Nie zawiodłam się na nich, a teraz, czytając je po raz kolejny, mam wrażenie, jakbym wracała do starych, dobrych czasów. Kartki nadal mają ten swój niesamowity zapach, aczkolwiek nie mogą się one równać z tym, co czuję przeglądając całkiem nową zdobycz i zatapiając w niej swój wrażliwy nos. Głównie wybieram pozycje z gatunku fantasy, rzadziej romanse. Natomiast nie lubię science - fiction. Być może dlatego, że do tej pory nie trafiłam na coś, co byłoby w stanie mnie zafascynować. I chciałabym zaznaczyć pewien fakt już w tym wpisie, abyście nie byli zaskoczeni - książki sportowe są u mnie na porządku dziennym. W zasadzie jestem w stanie stwierdzić, iż przestawiłam się głównie na autobiografie sławnych piłkarzy i trenerów. Także i ich recenzje będą się tutaj pojawiały, nawet częściej niż innych. Już od przeszło trzech lat moi znajomi znają mnie jako kibica Borussii Dortmund, a od dość niedawna też Arsenalu Londyn. Jak niewielu pewnie wie, moim ulubionych piłkarzem nie jest napastnik Bayernu, Robert Lewandowski, ale Kuba Błaszczykowski.  
Jeśli doczytaliście do tego momentu, muszę powiedzieć, że wykazaliście się nad wyraz wyjątkową cierpliwością. Słucham zazwyczaj takich zespołów jak Imagine Dragons, One Republic czy też dość znane Florence + The Machine. Jeśli chodzi o solowych wokalistów, zazwyczaj wybieram piosenki Rihanny, Kendiego Giraca, Sii, a rzadziej Adele i Shakiry (chociaż muszę przyznać, że jej piosenka na Mistrzostwa Świata w 2010 roku w RPA porywa mnie do tej pory). Mam bzika na punkcie słuchania skrzypcowych wariacji współczesnych piosenek, a moimi ulubionymi wykonawczynią jest na pewno Taylor Davis. Jest tu też jeden rodzynek, Robert Mendoza. Akurat na niego trafiłam przez zupełny przypadek, otwierając nie tą piosenkę, którą tak naprawdę chciałam. Ale dzisiaj cieszę się, że popełniłam taką gafę.
Czasami przypadki smakują lepiej niż świadome wybory... :)